wtorek, 31 maja 2011

Death on two legs

Od jakiegoś czasu prześladują mnie martwe zwierzęta. Któregoś poranka, podczas spaceru z psem, wprost pod moje nogi upadł gołąb ze skręconym karkiem. Po kilku minutach przedśmiertnych konwulsji zdechł. Obserwowałam to ze stoickim spokojem. Ale nie o zdechłym ptactwie chciałam dzisiaj pisać. Dwa dni temu, również podczas spaceru z psem, tym razem nocnego, idąc sobie chodnikiem spłoszyliśmy małego kotka, który wskoczył na drzewo. Był taki gibki i pocieszny... Dostarczył mi uciechy na całe 5 minut. Wczoraj, przechadzając się z psem, o tej samej porze, w tym samym miejscu, zobaczyłam tego samego kotka, leżącego na drodze w nienaturalnej pozie i kałuży dziwnej wydzieliny, wydobywającej się z odbytu. Był martwy. Pewnie ktoś go potrącił. Stojąc nad tym  rozkładającym się kocim truchłem, poczułam, jak ogarnia mnie narastające poczucie winy. Przecież to niedorzeczne. Jak mogę czuć się winna śmierci jakiegoś bezdomnego kocięcia? Kilka kroków dalej zrozumiałam, że to taki pstryczek w nos podszyty metaforą, że z ludźmi mam tak samo. Jednego dnia dwoją się i troją, żeby przysporzyć mi radości, przynajmniej na 5 cholernych minut, a za chwilę lądują pod prowadzonym przeze mnie, 5cio tonowym tirem, załadowanym po brzegi moją obojętnością.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz